English version below, scroll down...
Oirschot... I jestem tu
raz jeszcze... małe senne miasteczko gdzieś w Północnej Brabancji,
nieopodal Eindhoven. Ten sam hotel, Ci sami uśmiechnięci ludzie... i ten sam
powód, aby być tu... i teraz... - E -Day. Chciałabym napisać kilka słów... ale
nie na temat muzycznych dokonań artystów tu zaproszonych. Prawdziwi znawcy
tematu z pewnością zrobią to lepiej niż ja... ja nie czują się upoważniona do
publicznych ocen tego typu. Chciałabym napisać o tym co ujęło mnie
najbardziej... może bardziej niż sama
muzyka... o ile to możliwe...
Chcę napisać o radości wspólnego grania... o radości
dzielenia się muzyką... tworzenia nowej jakości ... razem...
Przed rozpoczęciem koncertów, kiedy sprzęt muzyczny jest
dopiero instalowany, zawsze jest czegoś za dużo, albo czegoś za mało, każdy
patrzy nerwowo na zegarek, stara się nastroić, dostroić i przygotować do
występu w każdym możliwym tego słowa znaczeniu... właśnie wtedy podszedł do
mnie Eric van der Heijden i powiedział: " Spójrz Alex, to nie wyścig...
to nie konkurs... nie ma tu rywalizacji... jeden drugiemu pomaga, jeden
drugiego wspiera... jak w rodzinie"
I tak właśnie było. Jak w rodzinie...
Widziałam małego chłopca, starszego raptem o rok od mojego
własnego syna grającego przy boku dojrzałego artysty - ręka w rękę. Widziałam
tę niekłamaną radość w oczach dziecka, szczerą i prawdziwą... coś wyjątkowego..
coś, co tracimy z każdym kolejnym upływającym rokiem życia. I widziałam
ciepło... mądrość... spokój i wsparcie w oczach jego starszego kolegi. Jeff
Haster i Gert Emmens ... to o nich tu mowa. Gdybym miała pokonać kolejny raz to 1000 km dzielące mnie od domu i przyjechać
do tego małego miasteczka raz jeszcze tylko po to, żeby zobaczyć radość na
twarzach tej dwójki zrobiłabym to bez wahania. Mimo, iż zastrzegałam, że nie
będzie tu żadnych ocen muzycznych - małe odstępstwo.
Jeffrey Haster to wciąż mały chłopiec... ale bardzo dojrzały
artysta... człowiek z sercem do muzyki... człowiek z prawdziwym darem...
Prawdziwy dar posiadał również Neil Fellowes i jego
przyjaciele z CodeIndigo... oprócz walorów muzycznych... były i te
intelektualne - prawdziwie brytyjski humor. Każdy problem techniczny, każde
potknięcie panowie obracali w żart... ogromny dystans do siebie
samych... cudowny kontakt z publicznością... i ta radość w każdym ruchu...
Skromny... nieśmiały... prawie cichy poza sceną Rene Splinter
rozbłysnął prawdziwym blaskiem na scenie... poruszył do głębi... do gęsiej
skórki...
Charyzmatyczny Thomas Betzler w szerokim uśmiech buszujący
gdzieś między różnymi częściami swojej perkusji.... skupiony i natchniony Torsten
Abel...
Markus Strothmann i Bernhard Wöstheinrich tworzący duet
idealny - rozumiejący się bez słów...
Chociaż były i słowa. Długie rozmowy w kuluarach z
przypadkowo poznanymi osobami, gdzieś pomiędzy sceną a barem... opowieść o
swoich własnych przygodach z muzyką elektroniczną... swoich własnych
historii... bo każdy z nas pisze swoją.
Ron Boots, organizator tego całego zamieszania zażartował w
którymś momencie, że adoptuje Gerta Emmensa. Za późno z tą adopcją Ron -
pomyślałam - właściwie to i tak wszyscy jesteśmy częścią Twojej rodziny... nie
do końca normalnej rodziny... rodziny z defektem... albo raczej z syndromem...
z syndromem EL- muzyki...
Dziękuję Ron... Było pięknie!
Oirschot….here I am again….a small sleepy town somewhere in the North Barbant, near Eindhoven. The same hotel, the same smiling people…and the same reason to be here…and now… - E -Day. I would like to write a few words…..but not on the musical achievements of the people who are invited here. Professionals will do it much better….I do not feel authorized to sharing in public opinions of this kind. I would like to write about this what captivated me most….. maybe even more than the music itself….if that is possible….
I would
like to write about the joy of mutual playing…..about the joy of sharing the
music….creating new quality…..together…
Before the
concerts begin, when the equipment is being installed, there is always too much
of something, or too less, everybody is looking nervously at their watch,
everybody is trying to tune and prepare themselves to the performance in every
meaning of the word….and in this very moment Eric van der Heijden came to me
said: ‘Look Alex, it is not a race….it is not a competition….there is no
rivalry…one is helping another, one is supporting the other…like in a family.’
And it was
just like that. Like in a family…
I saw a
little boy, maybe one year older than my own son, playing beside a mature
artist – hand in hand. I saw that true joy in that child’s eyes, true and
real….something special…something we lose with every single year when life goes
on. I saw warmth…wisdom…peacefulness and support in the eyes of his older
friend. Jeff Haster and Gert Emmens…they are the ones I am talking about. If I
were to travel these 1000km from my home to this little town, I would do that
once again without any hesitation just to see the joy on the faces of these
two. I promised not to share any opinions – a little lapse of mine.
Jeffrey
Haster is still a little boy….but a very mature artist….a man with a heart for
music….a man with a real talent…
Neil Fellowes
and his friends from Code Indigo also had a real talent..apart from musical
values….there were also those intellectual – real british humor. Every single technical problem, every little mistake was
turned into a joke by those gentlemen…..what a great distance to
themselves….wonderful contact with the audience…and that joy in every move they
took….
Modest…..shy…..almost
quiet outside the stage…Rene Splinter…he brightened with an amazing light on
the stage…touching everybody to their bones….causing the goosebumps.
Charismatic
Thomas Betzler, with a wide smile, romping between parties of his drums….Torsten
Abel…focused and inspired….. Markus Strothmann and Bernhard Wöstheinrichmaking
a perfect duo – understanding each other without any words…
But there were
words as well. Long conversations behind the scenes with randomly known people,
somewhere between the stage and the bar…a story of one’s own adventures with
electronic music….one’s own stories…because everyone makes their own story.
Ron Boots,
the organizer of the whole ‘fuss’, made a joke that he was to adopt Gert Emmens.
Too late for the adoption Ron – I thought – anyway, we all are
like members of your great family….not really totally normal family….family
with a defect…or rather a syndrome…an electronic music syndrome…
Thank you
Ron...It was beautiful!
https://www.facebook.com/media/set/?set=a.450432808369007.1073741825.100002068747144&type=3
https://www.facebook.com/photo.php?v=451446854934269&set=vb.100002068747144&type=3&theater
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz